Ostatnie kilka dni bardzo wpłynęło na mój nastrój i pojmowanie świata. Właściwie nie chcę o tym zbyt wiele pisać. Musiałabym powiedzieć kilka gorzkich słów i sama nie wiem, czy puenta byłaby choć trochę optymistyczna. Zakładając tego bloga postanowiłam, że będzie pozytywnie i radośnie. I, że nic nie będzie w stanie tego zmienić.
A jednak tak się po prostu nie da. Mimo ostatnio przyjętej postawy #mamtogdziesboniemamnatowplywu i nie będę się denerwować, trzeba czasami tupnąć nogą. I powiedzieć swoje zdanie. Dlatego wzięłam czynny udział w akcji #czarnyprotest.
I po tym wszystkim, właściwie nie mogę dojść do siebie. Co siadam do pisania bloga, to każdy temat mi nie podchodzi. Nawet miałam przez chwilę ochotę napisać taki ogólny wpis o wolności człowieka. Ale to też kosztowałoby mnie zbyt wiele kolejnych emocji. I byłoby pewnie zbyt patetyczne, pod wpływem chwili.
W głowie mi się ciągle nie mieści, że musimy walczyć i tłumaczyć się z tak oczywistych praw i prawd. Już myślałam, że obecne młode pokolenia mają temat z głowy. Że to moi dziadkowie, rodzice i w dużej części my mieliśmy przechlapane. Bo nie żyliśmy w wolnym kraju. Oprócz tysięcy innych absurdalnych rzeczy, każdy wyjazd zagraniczny był jedną wielką niewiadomą. A jak już cudem doszedł do skutku, to wszędzie człowiek się czuł jak dzikus. Wszystko było lepsze, ładniejsze, po prostu normalne.
Do dziś doskonale pamiętam sytuacje, kiedy to Belg czy Anglik pytali mnie jako małą dziewczynkę, jak się żyje za żelazną kurtyną. I z takim współczuciem w oczach słuchali moich dziecięcych odpowiedzi. Które chyba były dość dojrzałe. Nie trzeba było ani odpowiedniego wieku, ani szczególnej inteligencji, żeby widzieć oczywiste różnice.
Nie wyobrażam sobie, żeby ktoś jednak miał znowu moc sprawczą, aby ograniczać komukolwiek, w jakiejkolwiek dziedzinie, wolność w tym kraju. Wypieram to całkowicie. Ciągle liczę na zdrowy rozsądek. I na to, że wystarczy kilka wspomnień z przeszłości, aby wiedzieć, co jest dobre, a co nie. I, że w centrum Europy w 21. wieku pewne rzeczy po prostu się nie zdarzą. Trochę naiwnie, ale tak mam.
I w tym melancholijnym nastroju, czekając na wenę, stwierdziłam, że tylko jedną rzecz jestem w stanie zrobić.
Cofnąć się do lata w Kalifornii. A jako, że pisanie mi nie wychodziło za nic na świecie, to złożyłam krótki vlog. Z plaży. A konkretnie, z Muscle Beach w Santa Monica. Bo udało mi się na niej dokonać rzeczy, której od dawna, bez sukcesu, próbowałam.
To była taka moja osobista, mentalna ucieczka.
I wiecie co jeszcze sobie myślę? Że tym wszystkim osobom, które chcą nam narzucić te nakazy, zakazy, kontrolę i wszelkie ograniczenia, taka wycieczka by się bardzo przydała. Właśnie tam, gdzie wolność człowieka jest rzeczą świętą. Zapisaną jako jeden z pięciu podstawowych celów w konstytucji. Nie wiem, jak Wy, ale „ja naród” się nie godzę na inne rozwiązania.