Mój mąż, kiedy zobaczył, co na siebie włożyłam, wypowiedział właśnie te słowa. Ale zaraz szybko dodał, widząc moją minę z lekkim fochem, że „co on tam wie”.
Ja też sobie czasami myślę, co ja tam wiem o stylizacjach. I o modzie, i o stylu w ogóle. Czy właściwie można dzisiaj jednoznacznie i arbitralnie stwierdzić, że coś jest ładne, brzydkie, dobre, pasujące, kiczowate czy jakiekolwiek. Szczególnie w modzie? Bo czy to, że w tym sezonie są modne przykrótkie, szerokie spodnie typu cullotes czy bieliźniane, piżamowe topy, to jest stylowe czy nie? Albo deformujące sposób chodzenia, których -po moim trupie- nie założę, buty typu Emu czy Ugg? Czy wiele innych sztuk ubrań, nakręcających codziennie jeden z najbardziej kasowych biznesów świata, jakim jest feszyn?
W poszukiwaniu odpowiedzi na to oraz wiele innych nurtujących mnie pytań, o sens mody, konsumpcjonizmu, istnienia i jego bólu oraz w dążeniu do raczej znośnej lekkości bytu, zrobiłam tę ryzykowną sesję.
I na domiar złego, ubrałam te (nie)szczęsne spodnie cullotes, ten bieliźnianio- piżamowy top, zrobiłam warstwy zgodnie z obowiązującymi zasadami. Dodałam do tego oversizową kurtkę pilotkę i tak wystrojona kazałam się zawieźć w miejsce, gdzie zawsze chciałam zrobić fotki. Acha, w międzyczasie wymyśliłam jeszcze, że przebiorę też mojego syna, który posiada miniaturkę flight jacket rodem z Top Gun. Właściwie, chciałam też dołożyć męża, ale powiedział mi, że nie będzie częścią tej maskarady, o .
A oto i jej skutki .
A tu pozowałam prawie jak Jim Morrison w sesji „Young lion” .