Nazywam się Asia i mam 39,5 lat. Opowiem Ci dzisiaj trochę o tym, jak to jest być w tym strasznym wieku.
#dusza i umysł
To jest trochę magiczny wiek. Z jednej strony, mentalnie jestem ciągle w liceum. Taki permanentny stan lekko zbuntowanej i zblazowanej nastolatki. Z tą małą różnicą, że dzięki życiowemu doświadczeniu i przebytej drodze osobisto- zawodowej człowiek przestaje się po prostu spinać. Bo już wiadomo, że nie warto. W każdym i żadnym wypadku.
Nie jest się w stanie robić wszystkiego perfekcyjnie na raz. Nie można być kobietą sukcesu, idealną mamą oraz żoną, z perfekcyjnie ułożonymi włosami i ciepłym obiadem na stole. A jeśli ktoś mówi, że się da, to ściemnia. Albo jest w zaawansowanej fazie przed- depresyjnej.
I, żeby do tego uber mądrego wniosku dojść, to czasami potrzeba właśnie tego magicznego wieku.
Doskonale pamiętam siebie 10- 15 lat temu. I to ciągłe gonienie za czymś. Teraz jak sobie o tym myślę, to funny thing is, że nie pamiętam, za czym właśnie był ten pościg. A jedynie, że było nerwowo, w wiecznym niedoczasie i nabuzowaniu. A jaki człowiek był przy tym czupurny i mądraliński!
Magia tego wieku polega jeszcze na jednej rzeczy. Że jest się ciągle bardzo młodym i sprawnym, żeby spełniać swoje szalone marzenia i potrzeby. I to według własnego widzimisię oraz za własne pieniądze.
Przeżyło się stres pierwszego, drugiego czy następnego mieszkania z kredytem, kolejnej pracy, gdzie trzeba się wykazać i udowadniać, że jest się wartym tych wynegocjowanych pieniędzy.
Teraz można się cenić „bo tak”. A jak ktoś uważa inaczej, ma do tego prawo. Ale nas może to właściwie niewiele interesować. Życie już mnie nie raz nauczyło brutalnej prawdy, że „jak nie ten klient, to inny”, „jak nie ta praca, to kolejna”. Grunt to znać swoją wartość. O, mniej więcej tak.
A najfajniejsze w tym wszystkim jest spełnianie marzeń i realizowanie dziwnych pomysłów. Starych, nowych, odkurzonych, aktualnych „od wczoraj”. Teraz jest na to idealny czas. Edukacja zamknięta, rozwój zawodowo- osobisty jako tako (bardziej może „jako” niż „tako”) ogarnięty (patrz obrazek powyżej), życie rodzinne dające spełnienie. Jest tak sielankowo i cicho, jak w zamkniętym pokoju brojącego dziecka. I wtedy do głowy przychodzą głupie pomysły. A może kurs malarstwa? Albo nurki? A może zacząć pisać bloga, mimo że się nigdy wcześniej blogów nie czytało? I wydawać większość środków na podróże?
Myślałam, myślałam i wymyśliłam. Wybieram opcje nr 3 i 4. Bo maluję bohomazy, a nurkuję nawet z rurką- niechętnie.
Kiedyś, w tym momencie, zaczęłabym się tłumaczyć. Że piszę bloga z wyższych pobudek czy innych ambitnych przyczyn. Że podróżuję tylko „low budget” i właściwie to mi dopłacają za te wyjazdy. A, że tak naprawdę, to tego nie lubię, bo w tym czasie mogłabym robić tysiąc innych rzeczy zmieniających świat na lepszy.
Ale teraz, już przestałam się tłumaczyć. Przestałam przepraszać za to co lubię robić i co czysto egoistycznie sprawia mi przyjemność. I obojętnie, czy jest to nałogowe oglądanie seriali czy siedzenie godzinami na tej samej plaży, co rok i dwa lata temu.
– „A co na to rodzina, przyjaciele, znajomi, sąsiedzi?”- zapytałby Mariusz Szczygieł, w swoim talk show emitowanym w latach 90-tych.
Ci najważniejsi, zawsze szanują moje wybory. A czas i okoliczności weryfikują te mniej znaczące znajomości.
Jim Rohn, amerykański guru motywacyjny twierdzi, że jesteśmy wypadkową 5 osób, z którymi najczęściej spędzamy czas. A ta wypadkowa, też zmienia się z biegiem czasu.
Niektórzy bardziej czy mniej świadomie zostają w tyle, nie podejmują nowych wyzwań i nie wierzą w możliwość zmiany. I często swoje frustracje przenoszą na otoczenie.
W naturalny sposób, odcinam się od takich osób i już nie oszukuję samej siebie, że można kogoś zmienić. Sama też nie udaję kogoś innego, żeby utrzymywać przy życiu niewartościowe znajomości. Sprawdziłam, nie polecam.
# ciało
Zacznę od przytoczenia krótkiego dialogu.
Znajoma, mama koleżanki z przedszkola mojego syna, zapytała mnie kiedyś w przedszkolnej szatni (po tym jak od góry do dołu, wnikliwie, przestudiowała moją sylwetkę i ogólny wygląd):
– „Co ty robisz, że tak wyglądasz?”
Odpowiedziałam mało rezolutnie:
– „Całe życie na to zapie.. rniczam!” (w oryginale było bardziej dosadnie, na potrzeby dyskusji 😉 ).
Bo to właśnie, dokładnie tak jest.
Moje ciało i mój ogólny wygląd to nie jest efekt cudownych genów, niestety. Zresztą, patrząc na genealogię rodzinną, to gdybym tylko na to liczyła, mogłabym się mocno przeliczyć.
To jest efekt tysięcy godzin spędzonych na salach treningowych od najmłodszych lat, całkowitej rezygnacji ze śmieciowego jedzenia i ogólnie pojętego zdrowego stylu życia.
I na tym można byłoby już skończyć ten akapit. Bo to jest naprawdę takie proste.
Ale teorię znają już dzieci. Gorzej- z praktyką.
W moim życiu, były momenty łatwiejsze i trudniejsze, jeśli chodzi o trzymanie się tych zasad.
Do czasów końca studiów, największy nacisk był na ilość treningów i ogólną kondycję fizyczną. Jedzenie i tak zwany zdrowy styl życia, były trochę w tyle. Bo wiadomo, że „nie było czasu, były trudne sesje i imprezy”. Nawet, jak potrafiłam sama zjeść opakowanie ptasiego mleczka, to szłam na 2 godzinny trening min. 3 razy w tygodniu i bilans był utrzymany.
Po studiach, ilość treningów spadła, doszły stresy związane z pracą zawodową i ogólna rutyna „małej stabilizacji”. Wtedy, zaczęłam przykładać większą wagę do zdrowego odżywiania. I też ten bilans gdzieś się wyrównał.
Największą świadomość spowodowała ciąża i urodzenie dziecka. Wtedy, ciągle rozwijana wiedza teoretyczna najbardziej zaczęła przekładać się na praktykę. Bo efekty były bardzo łatwo mierzalne i sprawdzalne. Zarówno na mnie, jak i na niemowlaku.
A potem… to już tylko z górki, pasowałoby napisać. Ale niestety, potem pozostaje już tylko naga prawda.
Zdrowy styl życia, ciągłe treningi, całkowita rezygnacja ze śmieciowego jedzenia, z trzymaniem się zalecanych zasad żywieniowych (nie będę tego tematu bardziej rozwijać, bo jest zbyt obszerny), unikanie stresu (mimo stwierdzonej „natury emocjonalnej”), duże ilości snu, rezygnacja ze słodyczy i ogólnie jeden wielki hedonistyczny stosunek do rzeczywistości- to podstawa mojego stylu życia w wieku 39,5.
I nie będę ryzykować próbując modyfikować czy odpuszczać tym zasadom. Intuicja, której w tym wieku zawsze słucham, podpowiada mi, że byłaby to katastrofa. Że, albo moje ciało, albo umysł, albo wszystko razem by tego dobrze nie zniosły. Pozostałaby tylko frustracja i szukanie wymówek.
I wtedy, nie pomogłoby nawet tych 5 super wysportowanych, zdrowych, mądrych, młodych duchem, świadomych, wesołych i pozytywnych wypadkowych osób w otoczeniu.