Długo się zastanawiałam, jakie powinny być tematy pierwszych wpisów na blogu. Wiadomo, że będą one jak pierwsze wrażenie, które można osiągnąć tylko jeden raz i liczą się sekundy. I dlatego zdecydowałam się na temat, który bezustannie od ponad 8 lat mojego życia mi towarzyszy, czyli dziecko w podróży 🙂 A dokładnie mówiąc wszelkie stereotypy i komunikaty, które wysyła do nas otoczenie.
Pierwszy raz, jeszcze na końcówce zimowej ciąży, kiedy mówiliśmy, że planujemy wyjazd na snowboard w Dolomity w 3 miesiącu życia dziecka, usłyszałam stwierdzenie „już to widzę”. I kolega zobaczył, bo pojechaliśmy, pojeździliśmy i zadowoleni wróciliśmy.
Dziecko miało się świetnie na 2000 m, gdzie głównie smacznie spało w wózku na zewnątrz, a my na zmianę śmigaliśmy na deskach. Kilkunastogodzinną podróż w samochodzie też zniosło doskonale, ponieważ głównie spało.
Od czasu tego wyjazdu do dzisiaj zwiedziliśmy z dzieckiem 3 kontynenty, nasz syn leciał samolotem kilkadziesiąt razy, był prawdopodobnie w większości najważniejszych miejsc na świecie.
Jak tak sobie o tym wszystkim myślę, to jakoś naturalnie układa mi się zbiór moich/ naszych własnych zasad. Większość z nich powstała intuicyjnie, część gdzieś przeczytałam czy podsłyszałam (bo jak się często okazywało, już ktoś to kiedyś jednak wymyślił;)
„Podróżowanie z malutkim, niechodzącym dzieckiem jest łatwe”.
Tę złotą myśl usłyszałam kiedyś od mojej dobrej koleżanki. Niby taka oczywista, a jednak nie do końca. Dziecko niechodzące, czy leżące, czy siedzące w wózku to idealny kompan w podróżach. W samolocie na długich lotach dostaje specjalną kołyskę, w hotelach łóżeczko (w wielu bez dodatkowej opłaty).
Na wypadach wieczornych zaśnie w wózku, dając grzecznie czas rodzicom na kolację z winem, w środku jakiejś metropolii. Moje doświadczenia są też takie, że im wcześniej i więcej zaczniemy przyzwyczajać małego do spania w dziwnych okolicznościach przyrody, tym lepiej 🙂 Mój syn, to już się nawet nie budził, jak przykładowo był przenoszony z wózka do dorożki i odwrotnie na nocnej wycieczce po Hawanie.
I jeszcze jedna obserwacja, dobra spacerówka to podstawa udanego zwiedzania. Wózek gondola był z nami tylko raz na wspomnianym wyjeździe w Alpy. Jeżdżąc po świecie widuję praktycznie same lekkie wózki typu spacerówka, które w większości mają kilkustopniową regulację oparcia do spania.
„Nie pytam dziecko o zdanie”.
Straszne, ale prawdziwe 🙂 Właściwie już ledwo mówiące dziecko potrafi odpowiedzieć na pytanie zamknięte typu „Czy lubisz jeździć samochodem?” lub „Zwiedzanie muzeum jest nudne, prawda?”. Dlatego ja nie zadaję takich pytań. Powiem więcej, często w ogóle nie pytam dziecka „gdzie chce jechać czy co robić”. Bo wiem, że nic innego poza Disneylandem bym nie zobaczyła 😉
Według mnie dziecko nie wie, co jest dla niego dobre czy interesujące, a często to właśnie otoczenie mu to wmawia.
„Staram się nie przerzucać na dziecko moich dorosłych obaw „.
Wszystko jest w naszych głowach, jak to mawia mój mąż i tu pełna zgoda. Stwierdzenia typu „moje dziecko nie lubi jeździć samochodem” (bo przecież buczało pół drogi na jedynej wycieczce autem do Mielna) czy „moje dziecko jest niejadkiem/ zbyt ruchliwe / za mało się rusza/ jest wrażliwe” etc. są projekcją obaw rodziców, często zupełnie nieprawdziwych.
Nawet teraz jestem bardzo ostrożna w ocenianiu charakteru mojego już ośmioletniego syna, ponieważ nie raz już się mocno zdziwiłam. I to w obydwie strony 😉
„Dziecko znajdzie sobie wszędzie zajęcie”.
A jak nie znajdzie zawsze pozostaje tablet, telefon, ajpad etc. 😉
Ta myśl jest szczególnie prawdziwa podczas zwiedzania miejsc, które teoretycznie nie są atrakcją typowo pod dzieci. Prym wiodą tu muzea, zabytki typu kościoły, ruiny, zamki, dziwne budowle. Mój sposób na muzea z dzieckiem to przykładowo odczytywanie tytułów obrazów/ rzeźb czy wymyślanie wspólnie z młodym własnych nazw. Czy też odszukiwanie w salach dzieł z ulotek promocyjnych i przewodników. Te zabawy w naszym przypadku zawsze się sprawdzały.
Kilkukrotnie zostałam zaskoczona przez samo dziecko, gdy przykładowo na Murze Chińskim zeskrobywał sople lodu i robił z nich bronie. Czy podczas zwiedzania Wielkiego Kanionu, kiedy największą atrakcją okazało się wspinanie po tych najbliższych małych skałkach. A nie widok drugiego planu. BTW jestem w stanie to trochę zrozumieć, bo mi też się to wydawało jakąś ogromną fototapetą:)
„Podróże kształcą i budują charakter”.
Slogan wyświechtany, a jakże ciągle prawdziwy. Otwarte na świat dzieci będą bardziej tolerancyjnymi dorosłymi. Sama jestem wdzięczna moim rodzicom za to, że ich często upór i trudne decyzje pozwoliły mi zobaczyć, jak wygląda świat. Mam nadzieję, że mój syn też mi kiedyś podziękuje.
A jak nie on, to przynajmniej może moja skośnooka synowa, którą na bank będę mieć, patrząc na obecne preferencje;)