Chyba nie ma drugiego takiego kraju i narodowości, o których krąży tyle stereotypów. Zarówno tych pozytywnych, jak i mniej pozytywnych. A może nawet więcej tych „mniej” 😉 .
W moim przypadku było podobnie. Przed pierwszym wyjazdem do USA miałam w głowie mnóstwo wyobrażeń o Amerykanach i „mądrości ludowych” dotyczących Ameryki. A, że coś jest tanie, coś jest drogie. Albo, że wszyscy jedzą śmieciowe jedzenie i tyją na potęgę podczas pobytu. A w ogóle, to wszyscy się sztucznie uśmiechają, mimo że nikt się nie lubi. I wiele, wiele innych.
Postanowiłam skonfrontować kilka faktów i mitów. Takich, których podczas moich miesięcy spędzonych w Stanach, wielokrotnie miałam okazję doświadczyć.
Będzie trochę tendencyjnie, ponieważ, jak już może wiecie, jestem ogólnie fanką amerykańskiego stylu życia. Szczególnie w Kalifornii 🙂 .
Zacznę od takiej krótkiej przypowieści.
Moja miłość do USA narodziła się najprawdopodobniej w latach 80-tych. Złożyło się na to kilka okoliczności.
A głównie, tęsknota do lepszego świata dziecka zza żelaznej kurtyny, otwartego na świat i na tyle znającego angielski, żeby rozumieć, jak kolorowo i inaczej może wyglądać życie.
W tym czasie, mój „amerykański” kontakt był tym bardziej wzmożony. Mój tata pracował wtedy w Nowym Jorku. I właśnie jego relacje, zdjęcia, listy i nagrania na kasety magnetofonowe (kto wie, co to takiego, ręka do góry 🙂 ) w bardzo dużym stopniu ukształtowały moją wizję Ameryki.
Dla jasności, nie był to jednoznacznie pozytywny obraz.
# Śmieciowe i tanie jedzenie
I właśnie jednym z takich mocno zakorzenionych wyobrażeń było to, dotyczące jedzenia. W skrócie, że jedzenie w Ameryce jest ogólnie tanie. W tamtych czasach, śmieciowe jedzenie nie było jeszcze aż tak śmieciowe. Ta opinia, w mojej głowie, zrodziła się gdzieś później, na podstawie ogólnych przekonań i obserwacji.
Jadąc pierwszy raz do Stanów kilka lat temu, byłam święcie przekonana, że po pierwsze, budżet „na jedzenie” nie musi być jakoś specjalnie duży, bo przecież „jest tanio”. A po drugie, że na bank przytyję i będę zmuszona jeść te śmieci, nie mając alternatywy.
W rzeczywistości, ani jedno, ani drugie nie było prawdą. Co więcej, podczas każdego mojego pobytu w USA chudnę, a na jedzenie wydaję całkiem spore budżety.
Wnioski, jakie wyciągam z tych doświadczań są głównie takie.
Jak chcesz jeść naprawdę tanio, to jak najbardziej masz taką możliwość. Wtedy głównie musisz wybierać między fast foodami, żywnością genetycznie modyfikowaną czy jedzeniem ulicznym. Ważny fakt, że żywność GMO nie musi być w Stanach znakowana przez producentów. Jedynie dostawcy produktów niemodyfikowanych, opisują swoje produkty jako „non GMO”. Co ważne, nie jest to jednoznaczne z żywnością ekologiczną.
I jest ta druga strona medalu. Jeśli chcesz jeść naprawdę „organicznie” i zdrowo, to prawdopodobnie w żadnym innym kraju na świecie, nie masz aż tylu możliwości.
Sklepów ze zdrową żywnością, gdzie każdy produkt jest „organic” i „non GMO” jest w Kalifornii bardzo dużo. Wielkość tych sklepów i różnorodność asortymentu jest też ogromna. Przykładowo, cała jedna długa „alejka” w takim sklepie potrafi być wypełniona tylko napojami roślinnymi.
Najbardziej znaną eko- siecią jest mój ulubiony „Whole Foods Market” ( o którym wspominałam już w poście dotyczącym 10 rzeczy, które musisz zrobić w LA) czy „Trader Joe’s”. W „normalnych” sklepach wielkopowierzchniowych, też są całe, duże eko- działy.
Wiele restauracji, w stanach bardzo rozwiniętych i „świadomych”, typu Kalifornia czy Nowy Jork, też serwuje tylko organiczną żywność, bądź genetycznie niemodyfikowaną i pozyskiwaną lokalnie.
I tu dochodzimy do drugiego argumentu tego akapitu, mianowicie cen.
Mówienie, że coś jest tanie czy drogie jest zawsze ryzykowne. Bo wiadomo, że wszystko jest bardzo subiektywne. Ale starając się być w miarę obiektywnym, można powiedzieć jedno.
Organiczne i zdrowe jedzenie jest w Stanach stosunkowo drogie.
Jest średnio 50% droższe od „zwykłego”, a nierzadko nawet dwukrotnie.
Ma to, według mnie, swoją zaletę. Zakupy są bardzo przemyślane, a posiłki optymalnie zbilansowane 😉 .
Bo niestety, tutaj wybór często jest dość jasny. Jak nie kupuje się produktów organicznych, to jest się często skazanym na niedobrej jakości żywność genetycznie modyfikowaną.
W Europie, tym bardziej w Polsce, pod tym względem mamy jeszcze dużo lepiej. Tych odcieni szarości między jednym a drugim biegunem jest jeszcze o wiele więcej.
Rozpisałam się o tym jedzeniu. A i tak można temat dużo bardziej rozwinąć. Pozostając przy cenach, kolejny powszechnie panujący pogląd.
#Tanie, markowe ubrania
Jadąc pierwszy raz do USA na 2 miesiące, wzięłam stosunkowo niewiele ubrań. Planowałam duże, tanie i markowe zakupy. Skończyło się na tym, że wróciłam z kolejną walizką, ale zupełnie nietanich ubrań i butów.
To już nie te czasy, jak mawia klasyk, że wszystkie ciuchy w Stanach są atrakcyjne cenowo dla Europejczyka, a szczególnie Polaka. Kurs dolara przez ostatnie 10 lat wzrósł dwukrotnie. Łezka się w oku kręci, gdy wspomina się przelicznik poniżej 2 złotych za 1 USD. No chyba, że się w dolarach zarabia, a wydaje w Polsce 😉 .
Markowe ubrania sportowe bywają tańsze, ale głównie w outletach i na wyprzedażach. Tych ostatnich w USA jest akurat bardzo dużo i też bez specjalnych okazji.
Co do outletów, to już wiele osób ma tę świadomość, jaki jest mechanizm. W większości przypadków, firmy odzieżowe produkują inny asortyment pod kątem outletów. Oczywiście, zdarzają się też końcówki serii czy regularne produkty z poprzednich sezonów.
Typowo amerykańskie marki modowe, uważane w Europie za luksusowe, takie jak Tommy Hilfiger, Michael Kors, Ralph Lauren czy Donna Karan szczególnie przodują w takich działaniach. Do outletów puszczają inny asortyment, gorszej jakości i o słabszym wzornictwie. Ale dzięki temu, praktycznie każda osoba widziana w Stanach na ulicy ma jakąś rzecz tych właśnie marek.
Warto wspomnieć jeszcze o jednym fakcie.
Wybór modeli, kolorystyki i rozmiarówki jest z reguły większy niż w Europie. Dotyczy to szczególnie butów sportowych.
Ponadto, część asortymentu firmowych marek dostępna jest jedynie na rynku amerykańskim. Świetnym przykładem są tutaj rzeczy dla dzieci. Duże firmy sportowe produkują linie dziecięce, które w Europie są nie do dostania. Przykładowo, amerykańska sieć sklepów sportowych „Foot Locker” ma też swój oddział „Foot Locker Kids”, a w nim ogromny wybór ubrań i butów sportowych już dla niemowlaków, aż do rozmiarówki młodzieżowej.
Jak już jesteśmy przy dzieciach…
# Amerykański luz i stosunek do dzieci
Mimo naprawdę dużego życiowego luzu wielu Amerykanów i nie wtrącaniu się w sferę wolności drugiej osoby, sytuacja się trochę zmienia, jeśli chodzi o dzieci.
Tutaj żarty, mówiąc krótko, się kończą.
Obrazek, kiedy dziecko w wieku przedszkolnym czy wczesno- szkolnym sobie samo idzie ulicą, bawi się na placu zabaw czy jedzie na rowerze bez asysty dorosłego jest praktycznie niedopuszczalny.
Podczas naszego pobytu w Nowym Jorku, mieliśmy kilkukrotnie zwracaną uwagę, żeby nasze, wtedy 5. letnie, dziecko trzymało się rodzica. Z reguły, mówili to policjanci, w bardzo przyjazny, ale stanowczy sposób.
Na chodniku, kiedy nasz młody odchodził już na odległość ok. 20-30 metrów, od razu znajdował się ktoś z dorosłych przechodniów, który stawał i patrzył, czy za dzieckiem na pewno idzie opiekun.
Moje znajome mamy mieszkające na stałe w USA są bardzo zdziwione, kiedy widzą na polskich osiedlach same dzieci bawiące się na placach zabaw czy jeżdżące na rowerach. A przecież i tak jest to, w naszej opinii, dzisiaj mocno kontrolowane.
Nie znam żadnego dziecka w USA, które w wieku wczesno- szkolnym jeździ na wycieczki, obozy czy kolonie. A jak opowiadam, że w polskich szkołach kilkudniowe wycieczki są już od pierwszej klasy, a przykładowo mój 8. letni syn ma już za sobą 7 samodzielnych szkolno- wakacyjnych wyjazdów, to wywołuje to całkowity szok. Takiej samodzielności od amerykańskich dzieci nikt nie wymaga. A wręcz w drugą stronę, obawa przed puszczeniem dziecka w ten straszny świat, jest ogromna.
Niedopuszczalne jest też „fizyczne ingerowanie” w wolność osobistą dziecka. Chodzi nawet o zwykłe dotknięcie, przytrzymanie czy złapanie „obcego” dziecka. Taki czyn może być zawsze różnie odczytany.
Moja znajoma została kiedyś publicznie upomniana przez przechodzącą Amerykankę, kiedy musiała biec z małą córką „za potrzebą” w krzaki. Mimo, że załatwianie potrzeby odbyło się w odosobnieniu i z pełnym poszanowaniem intymności dziecka. Usłyszała wtedy, że „jak ta jej biedna córka ma się czuć w takiej sytuacji!”.
Z ciekawostek, każda mała dziewczynka w Ameryce pod spódnicę czy sukienkę zakłada spodenki albo leginsy.
Nam jest, mimo wszystko, trudno zrozumieć takie postawy.
Ja nauczyłam się jednego, jeżdżąc do Stanów.
Nie można tego oceniać, a tym bardziej wyśmiewać czy negować. Należy to szanować i starać się nie narażać na sytuacje, w których jakiekolwiek zachowanie mogłoby być uznane za obraźliwe czy niebezpieczne.
Bo, w drugą stronę, nigdzie na świecie nie ma tak daleko posuniętej tolerancji i poszanowania drugiego człowieka.
# Tolerancja i szanowanie wolności drugiego człowieka
Pod każdym względem: religii, narodowości, przekonań, orientacji seksualnej czy codziennego życia. Nikt niczemu się nie dziwi, nie komentuje, a już na pewno nie krytykuje czy wyśmiewa. Nigdy od nikogo nie usłyszałam komentarza w duchu „powinnaś zrobić coś” (jak bardzo popularnego w naszej kulturze) czy w stylu „no fajnie, fajnie, … ale w tamtej fryzurze wyglądałaś lepiej” 😉 .
Wolność drugiego człowieka i jego wyborów jest nietykalna. Oczywiście, jeśli nie ingeruje w sferę innej osoby.
Reakcje nadmiernego zadowolenia w każdej sytuacji są często obiektem drwin Europejczyków.
W „naszej” kulturze nie mamy w zwyczaju cieszyć się i zachwycać zbyt prozaicznymi sprawami. A amerykański uśmiech, mimo że często tylko przyklejony i sztuczny, w zwykłych kontaktach jest i tak lepszy niż szczere naburmuszenie.
# Amerykański sen, sukces i porażka
Wynajmując mieszkanie w Santa Monica przytrafiła nam się ciekawa historia.
Managerem budynku, jak to się ładnie określa, był bardzo sympatyczny pan, w średnim wieku, o imieniu Michael. Wielokrotnie był bardzo pomocny, w sytuacjach małych awarii i ogólnego „maitenance”. Z wyglądu i stylu bycia był bardzo wyluzowanym oraz uśmiechniętym Kalifornijczykiem.
Kiedyś, jak nas zobaczył z aparatem, to coś wspomniał, że to dobry sprzęt i że on kiedyś takim nakręcił film. Ok, wiadomo, że w Kalifornii każdy filmy kręci i/ lub pracuje w tak zwanym „entertejment” 🙂 .
Na koniec naszego pobytu, dał nam swoją wizytówkę, jakbyśmy kiedyś czegoś potrzebowali i spytał się, czy chcielibyśmy obejrzeć ten jego film. Z grzeczności, bo wiadomo, że jesteśmy ludźmi wyjątkowo kulturalnymi, przytaknęliśmy. Na co, na odchodne wręczył nam płytę DVD, z odręcznie napisanym tytułem filmu.
Po powrocie do Polski i po upływie 3 miesięcy, znalazłam tę płytę robiąc porządki. I głównie z sentymentu, postanowiliśmy obejrzeć jej zawartość.
Do teraz żałuję, że ktoś ukrytą kamerą nie nagrał naszych min, po włączeniu filmu.
Okazało się, że jest to nagradzany film dokumentalny o słynnym amerykańskim reżyserze, uhonorowanym Oskarem za całokształt twórczości, Robercie Altmanie. A Michael jest jego synem i zarazem reżyserem oraz producentem tego dokumentu. Co więcej, jest również autorem ścieżki dźwiękowej do słynnego w latach 70.-tych amerykańskiego serialu MASH, którą stworzył mając 14 lat 🙂 . I, według Imdb, do dzisiejszego dnia otrzymuje tantiemy za emisję serialu. Co już przekroczyło budżet, który Robert Altman otrzymał za reżyserię 🙂 .
I tak, właśnie wygląda American Dream. Bo nie każdy amerykański celebryta żyje jak słynna rodzina K, pławiąc się w luksusie i rozbuchanej konsumpcji.
Piękne jest to, że są też ludzie nie żyjący na pokaz, a według własnych upodobań i wartości.
Często myśląc o tej historii zastanawiam się, dlaczego właściwie Michael pracował jako manager budynku, naprawiając spłuczkę w toalecie czy zamiatając podwórko. I zawsze dochodzę do tego samego wniosku, że prawdopodobnie robił to, co mu teraz sprawia przyjemność. I, że miał w nosie, co inni pomyślą. Może po doświadczeniach w show biznesie, odnalazł swoją drogę i wartości z dala od hollywodzkiego blichtru. I wolał być skromnym i szczęśliwym człowiekiem…?
A może dlatego, że potrzebował pracy i dodatkowego źródła utrzymania? A w Ameryce, żadna praca nie hańbi, a etos pracy ma bardzo dużą wartość.
W każdym ze scenariuszy, jedno jest pewne. Sukces i porażka są bardzo względne, a dla każdego „amerykański sen” może mieć inne znaczenie.
A jak Michaela kiedyś jeszcze spotkam, to się zapytam o jego motywację. Może mi po prostu powie:
– „Słuchaj Gosia!” [„bo wiadomo, że zawsze mówimy do dziewczyny Gosia, nieważne jak ma na imię”*]
– „Najważniejsze to w życiu robić swoje, czyli do your own thing!”
A, że akurat w Ameryce jest to możliwe, to jest fakt niezaprzeczalny.
*Kabaret Mumio, „Drugi wykład o słowie kocham”.