Pogoda ostatnich dni była w Poznaniu idealna. Nie mogło być inaczej, bo przywiozłam ją z samej Kalifornii. A nawet, powiem to chyba po raz pierwszy w życiu, było jeszcze lepiej. Wrześniowe, słoneczne dni to, obok maja, najpiękniejszy okres pod wieloma względami. Także modowym. Bo właściwie można ubierać wszystko. A najfajniejsze jest to, że nie trzeba jeszcze przykrywać się okryciami wierzchnimi. I nosić rajstop 🙂 . A to mroczne widmo zbliża się już wielkimi krokami.
W takie dni, często wybieram klasyczne i praktyczne rozwiązania.
Odkąd pamiętam zawsze bardzo lubiłam sukienki, o dziwnie brzmiącej nazwie, szmizjerka. Z definicji, są to sukienki o sportowym kroju przypominające męskie koszule. Z wiązaniem w pasie. Sprawdzają się zarówno w bardziej formalnych, jak i codziennych okolicznościach.
Tego typu sukienki mają jeszcze jedną praktyczną i sprytną cechę. W zależności od potrzeb, można regulować głębokość dekoltu i rozporka pokazującego nogę. Ściągnięcie paska sprawia, że sukienka jest bardziej lub mniej grzeczna.
Dzięki temu, nawet przy „trudnej długości”, jaką w moim przypadku niewątpliwie jest tzw. „pół łydki”, można czuć się komfortowo.
Jestem fanką apaszek. Wolę je zdecydowanie bardziej niż szaliki czy chusty. Szczególnie te kwadratowe, które noszę na szyi, na włosach i nierzadko na rączkach torebek. Te kawałki materiału mają coś takiego w sobie, co każdej stylizacji doda elegancji czy bardziej szlachetnego wykończenia.
Początkowo, do tego stroju ubrałam klasyczne, czarne czółenka. Ale zmieniłam zdanie. Bo w zakrytych butach, już za moment będziemy chodzić, bagatela, 9 miesięcy, o nie! Dlatego, chwilo i odkryte palce trwajcie!