Są takie miejsca na świecie, które biorą nas z zaskoczenia. Kiedy to okazuje się, że jakaś tam wiedza ogólna czy przygotowanie przed wyjazdem są tylko namiastką tego, co nas czeka.
Nowy Orlean zdecydowanie wskoczył na moją osobistą czołówkę takich niespodzianek.
Już od wylądowania na lotnisku Louisa Armstronga, wkroczyłam w inny świat.
Sam port jest bardzo „old school’owy”. Można odnieść wrażenie, że wnętrza, wyposażenie, meble nie były zmieniane od lat sześćdziesiątych. Przy innych, nowoczesnych amerykańskich lotniskach, ten retro klimat jest bardzo zaskakujący.
Z lotniska, jak ostatnio w większości przypadków, zamówiliśmy Uber’a. Chwilę nam natomiast zajęło zrozumienie kierowcy, który mówił z typowo południowo- luizjańskim akcentem.
Temat dialektów i odmian językowych w Nowym Orleanie jest, swoją drogą, bardzo ciekawy. Napisałabym o tym małą rozprawkę, ale zdaję sobie sprawę, że nie każdego może to interesować. Za to alternatywnie można pooglądać sobie zdjęcia.
A tak w skrócie. Bogata i burzliwa historia Luizjany i Nowego Orleanu miała też wpływ na język. Można tu spotkać Cajun English (z wpływami francuskiego), kreolski luizjański (z wpływami mieszanymi pochodzącymi od europejskich kolonistów), południowy czyli Southern American English, czy New Orleans English określany też jako dialekt „Yat”.
Ten ostatni pochodzi od lokalnego pozdrowienia „Where y’at?” czy „Where are you at (i.e. in life)?”, oznaczającego „How are you?” (moje ulubione polskie tłumaczenie, typowe dla podręczników dla obcokrajowców czyli „Jak się masz?”).
Ciekawostka, że New Orleans English jest często zestawiany z dialektem nowojorskim, czy brooklyńskim.
Te wszystkie odmiany mają jedną cechę wspólną. W wymowie, wyrazy są zbijane, łączone, głoski połykane i niewymawiane końcówki. A akcent przenoszony na pierwszą sylabę. No dobra, dobra, to tyle z lingwistyki stosowanej.
Super jest ta para na zdjęciu, prawda?
Wracając do naszego kierowcy Ubera. Przez 30 minut podróży z lotniska poznaliśmy bardzo ciekawą i osobliwą historię.
Okazało się, że jest on także autorem książki. I to takiej, która jest sprzedawana między innymi na Amazon’ie.
Początkowo pomyślałam, że może podobnie jak w LA, gdzie każdy jest aktorem czy producentem, to w NOLA wszyscy są pisarzami. I muzykami jazzowymi. Z tym ostatnim, to akurat niewiele się myliłam.
Tematyka książki wydała się osobliwa, jak całe nasze wtedy jeszcze krótkie obcowanie z miastem. Opowiada historię mężczyzny, który jako dziecko wypił substancję żrącą i został uratowany dzięki rewolucyjnej na tamte czasy (lata 60-te dwudziestego wieku) interwencji chirurgicznej. Był to też pierwszy przeszczep gardła u dziecka, które miało język przecięty na pół oraz szereg rekonstrukcji żołądka, jelit i układu pokarmowego.
Tym cudownie uratowanym dzieckiem był nasz kierowca.
Opowiedział nam o swoim życiu, perypetiach życiowo- zdrowotnych, o tym, jak musi spać na siedząco i cale życie funkcjonować praktycznie bez żołądka.
Jeżeli chcielibyście zapoznać się z książką, to tytuł brzmi „The Creator- Cured Child”, autor Thomas H Leggett Jr. Nie jest to polecenie sponsorowane, sama nawet nie miałam jeszcze w ręku tej pozycji.
Mój syn lat 9 po przylocie do Nowego Orleanu był nie w sosie. Przede wszystkim dlatego, że ogólnie nie lubi momentu wyjazdu i pożegnania. A każdy przyjazd gdzieś jest w naturalny sposób wyjazdem skądś.
Tym razem było podobnie. Do NOLA przylecieliśmy z Miami, w którym spędziliśmy bardzo wakacyjnie kilka dni. Było słońce, plaża, ciepła woda i wszystko to, czego przez najbliższe kilka miesięcy nie doświadczymy w kraju. A zresztą, co tu porównywać.
Już na tym retro lotnisku, potem jeszcze podczas jazdy i wysłuchaniu historii cudownego dziecka, przy głośnym akompaniamencie muzyki poważnej, miał niewyraźną minę. Ale największy szok przeżył, gdy okazało się, że kierowca wysadził nas kilkanaście metrów od hotelu, w samym sercu klubowego życia miasta. Była to sobota wieczór na Frenchmen Street. Cała ulica była głośna od dochodzącej z kilkunastu klubów muzyki na żywo, pełna bardzo różnych ludzi na zewnątrz, na balkonach, z drinkami etc.
Nasz hotel leżał w samym sercu tego wszystkiego.
Rezerwując nocleg teoretycznie wiedziałam, że jest w Dzielnicy Francuskiej (French Quarter) , blisko wszystkiego, na czym nam najbardziej zależało. Czyli ogólnie mówiąc- poczuć atmosferę miasta.
I jak zawsze przeczytałam sporo opinii, porównałam stosunek jakości do ceny. Wiedziałam, że „będą grali na żywo do 4 rano, a od 4 będzie jeździć śmieciarka”.
No tak, ale czytać to jedno. Zresztą, wiadomo, co ludzie w necie i opiniach hotelowych wypisują. Moje ulubione to przykładowo wady w postaci braku kanałów telewizji narodowych czy zbyt ubogi program animacyjny.
W tym przypadku, na „program animacyjny” nie było co narzekać. A opinia o muzyce na żywo potwierdziła się w pełni.
Właściwie, to nie musieliśmy wychodzić z pokoju, żeby być na koncercie o każdej porze. W Nowym Orleanie muzyka na żywo nie cichnie chyba nigdy. Gdy jedni idą spać, to zaczynają kolejni. W klubach, barach, na ulicy, placach.
Drzwi do barów są otwarte, można zajrzeć, wejść tylko na chwilę czy zrobić sobie rajd po koncertach.
Prawdziwy raj dla fanów jazzu i jego wszelakich odmian, bluesa, rhythm & bluesa, muzyki ulicznej na najwyższym światowym poziomie. Nowy Orlean zobowiązuje.
Że NOLA muzyką stoi, wie pewnie każdy. Ale, że aż tak, to może wielu zaskoczyć. Tak jak mnie. I mojego męża. I mojego syna.
Młody, który był początkowo sceptycznie nastawiony do tego miasta, a po wieczornym przyjeździe i pierwszych wrażeniach miał oczy jak kot ze Shreka , zafascynował się tym miejscem na swój dziecięcy sposób. I naturalnie nie chciał z niego wyjeżdżać.
Ujęli go głównie uliczni muzycy i artyści, architektura przypominająca wizytę w Universal Studios („Przeminęło z wiatrem” jeszcze nie oglądał) i uliczne dekoracje. Nie wiem, czy przez okrągły rok, wygląda to podobnie, ale w karnawale było na co popatrzeć.
New Orleans Mardi Gras znane jest na całym świecie prawie tak dobrze jak karnawał w Rio. Główna parada przypada na koniec karnawału, ale kilka tygodni przed miasto udekorowane jest charakterystycznymi złoto- zielono- fioletowymi dekoracjami.
I świętuje. Mieszkańcy oraz przyjezdni noszą karnawałowe korale, paciorki, koszulki, nakrycia głowy. Każdy dzień to uliczne święto, wieczorna zabawa i pełen luz. Bo w końcu z tego słynie „Big Easy”.
Szukając etymologii tej nazwy, natknęłam się na kilka możliwych wyjaśnień.
Według niektórych źródeł, określenie pochodzi z 20. wieku od muzyków jazzowych i dotyczyło łatwości znalezienia pracy. Według innych, chodziło o dostępność alkoholu w czasach prohibicji.
Do rozpowszechnienia nazwy przyczyniła się w znacznym stopniu kolumnistka z nowo orleandzkiej gazety „The Times-Picayune” Betty Guillaud. W latach 70-tych po raz pierwszy porównała ona życie w Nowym Jorku czyli „Big Apple” do życia w Nowym Orleanie „Big Easy”.
Niezależnie od pochodzenia, myślę sobie, że lepszej nazwy dla tego wciągająco- osobliwego miasta nie można było wymyślić.
Wróćcie niedługo po kolejne wpisy z tego niesamowitego miasta. Odpowiem na kilka pytań, które sobie sama zadawałam przed wyjazdem.
A jak chcecie zadać swoje, to śmiało piszcie.