To jest wpis o problemach pierwszego świata. A dokładnie, o trudnych podróżniczych wyborach, na pewnym etapie życia.
Do około połowy tego roku wiedziałam, że muszę uzbroić się w cierpliwość. Że w naszym zawodowo- biznesowym życiu dzieją się na bieżąco rzeczy, które determinują rozwój kolejnych miesięcy i mocno stopują robienie dalszych planów. Ogólnie nie narzekam, bo na możliwość życia łączącego pracę z podróżowaniem czekałam właśnie większość mojego życia 🙂 .
Cierpliwość w moim przypadku to trudna sprawa. A szczególnie taka połączona z brakiem możliwości planowania wyjazdów na kolejne miesiące.
W rezultacie jakoś mi się to udało, bo gdzieś po drodze przez te pierwsze pół roku byliśmy w Stanach i krążyliśmy trochę po Europie.
Ale jak już minęła magiczna data 30. czerwca, a ja ciągle nie wiedziałam co mnie czeka do końca roku, to zaczęłam odczuwać lekką frustrację. Ponadto, zaczęły się szkolne wakacje, które, chcąc nie chcąc, mając dziecko w wieku szkolnym, musimy brać pod uwagę.
Co jest jeszcze ciekawe przy prowadzeniu wyjazdowego życia. Że tak właściwie w naszym słowniku nie istnieje słowo „urlop”. Bo łącząc na co dzień pracę z wyjazdami po świecie, można powiedzieć, że jakaś forma urlopu jest na stałe wpisana w nasz styl życia. Za to pracując kiedyś na etacie, byłam bardzo biegła z „pozostałą ilością dni urlopu do wykorzystania”. Nie powiem, żebym tęskniła za tymi czasami 😉 .
Ale jest jedno zagrożenie takiego stylu życia. Właściwie na taki urlop z prawdziwego zdarzenia, kiedy człowiek się naprawdę odcina od pracy i całkowicie resetuje, nie ma raczej szans i też gotowości.
I tak z tą lekką frustracją i narastającym niepokojem trwałam do przedwczoraj. Bo wreszcie usłyszałam te magiczne słowa, że „możemy zaplanować jakiś niezwiązany z biznesem wyjazd w sierpniu”.
Jak ja uwielbiam takie chwile. Od razu podobno widać błysk w moim oku. Dwa razy takich rzeczy mi mówić nie trzeba. Potrafię w sekundę rzucić wszystko inne i zabrać się do organizacji.
I wiecie co się wtedy stało?
Siedząc przed kompem z tysiącem otwartych zakładek dotyczących wyjazdów, biletów lotniczych, blogów podróżniczych i tym podobnych, zdałam sobie z czegoś sprawę.
Że najtrudniejsze są wybory.
Przez większość życia każdy z nas za czymś goni i o czymś marzy. A tak naprawdę, to często trudniejsze jest dokonywanie właściwych dla siebie wyborów, jak już osiągnie się pewien etap czy cel w życiu.
Bo gdybyś tak, drogi Czytelniku, mógł w tym momencie wybrać każdą destynację na świecie, nie patrząc za bardzo na kwestie finansowe? To wiedziałbyś od razu, dokąd jechać i jak najlepiej spędzić ten czas? I czy na pewno nie żałowałbyś tego wyboru po fakcie? Finansowo, nie jest to mój przypadek, dla jasności i wiedzy urzędu skarbowego 😉 .
Ale kwestie finansowe są tak naprawdę drugorzędne. Bo czy operujemy mniejszym czy większym budżetem, nie ma to większego znaczenia. Dla wielu osób wydać średnią krajową na wyjazd może być tak samo trudne i stresujące, jak dla osoby majętnej- równowartość średniej klasy samochodu.
A poza tym, „how much is enough”, cytując bohatera filmu „Wall Street”?
I teraz stanęłam przed takich właśnie wyborem. Gdzie tak naprawdę chciałabym w tym konkretnym momencie pojechać?
Czy przyjąć strategię, jechać tam, gdzie jeszcze nie byłam?
Czy zrobić szybki test na spontaniczną odpowiedź, w jakim miejscu na świecie chciałabym teraz być i dlaczego?
Czy może jednak zrobić analizę miejsc w których już byłam i wybrać to, z którego mam najlepsze wspomnienia?
Na marginesie, ostrzegałam, że będzie o rozwiązywaniu first world problems.
Jakbym miała odpowiedzieć na to pytanie 10, 15 lat temu, to z całą pewnością, wybrałabym nową, nieznaną destynację.
Dobrze pamiętam jedną sytuację z mojej podróży na Kubę 7 lat temu. Do autobusu jadącego na lotnisko wsiadł starszy pan w wieku około-emerytalnym, Niemiec. Żegnało go kilka osób z obsługi hotelu, mówiąc do niego po imieniu, że za kilka miesięcy znowu się zobaczą. Później okazało się, że był to jego siódmy pobyt w tym hotelu.
Pierwsza moja wtedy myśl, że to jest „bez sensu” jeździć ciągle w to samo miejsce. Że „za te same pieniądze” może zobaczyć tyle ciekawych miejsc w Azji, Afryce czy chociażby właśnie na Karaibach.
Ale jak teraz sobie o tym myślę, to jestem w stanie doskonale zrozumieć takie podejście. Bo może ten człowiek odnalazł swoje miejsce na ziemi? Bo może widział już wystarczająco dużo, żeby dalej nie szukać? A może robi to po prostu z wygodnictwa i niczym się nie przejmuje?
W każdym z tych przypadków, najważniejsze, według mnie, jest jedno. Żeby podjąć zgodną ze sobą decyzję.
Mam często wrażenie, że w tak zwanych naszych czasach, nie jest łatwo o takie właśnie, w sumie banalne, podejście. Tak, jak w wielu innych dziedzinach. Działania nastawione są na efekt, a nie własne spełnienie i odwagę, że robię coś, „bo naprawdę lubię to”.
Że z podejściem do podróżowania i spędzania wolnego czasu jest trochę tak, jak powiedział mój zaprzyjaźniony projektant w kontekście jednego mebla: „to jest design pokolenia instagrama i pinteresta. Czyli nastawiony na obrazek, publikację i hajp.”
A w przypadku podróży, tym bardziej łatwo teraz tę granicę gdzieś przekroczyć. I zamiast przeżywać, chłonąć i doświadczać, patrzymy na świat przez obiektyw czy ekran. Żeby potem kolejne godziny spędzić na edycji i publikacji tych zdjęć dla świata. Bo przecież dopiero wtedy następuje satysfakcja i spełnienie.
Można mi w tym momencie zarzucić, że robię dokładnie to samo, pisząc bloga i prowadząc profile społecznościowe. Ale powiem Wam coś całkiem szczerze. Że tak naprawdę, ja to wszystko robię bardzo dla siebie. Że na tym etapie życia, mam już ogromny dystans do wszystkiego wokół i przestałam się już spinać. Mam przy tym to ogromne szczęście, że moi najbliżsi mają podobne podejście. A dodatkowo, los sprzyja odważnym. I w to akurat wierzę.
I chyba na stwierdzenie, które często słyszę od wielu ambitnie podróżujących znajomych, że „znowu jedziesz na plażę, ale nuda”, odpowiem. Jadę tam, gdzie chcę i będę robić to, co mi się podoba tu i teraz. Tylko fakt, że muszę przez najbliższe kilka dni odkryć, co to dokładnie jest 🙂 .