Podobno każdy blogujący musi kiedyś taki wpis popełnić. Mimo, że nie lubię robić tego, co wszyscy, to tym razem poległam.
Z jednego, banalnego powodu. Myślami jestem już daleko stąd, a postanowiłam zrobić „jakiś” wpis. Taka zapchaj dziura czy blogozapychajka, jak kto woli.
W planie miałam coś bardziej ambitnego, ale nie wyszło. Tym bardziej, że naczytałam się za dużo o „hygge”. To już w ogóle postanowiłam nie robić nic wbrew sobie i swojemu nastrojowi.
1. Mam naturę lekko zbuntowaną
Taki zbuntowany anioł czasami nawet. Przejawiało się to już od czasów wczesnej młodości. Byłam zbuntowaną nastolatką, chodziłam ubrana na czarno w jakimś tam okresie, byłam trochę punkiem, metalem, hippisem. Przez 3 miesiące byłam wegetarianką, bo tak. Malowałam paznokcie do szkoły, mimo, że wychowawczyni codziennie kazała mi je zmyć. Ubierałam się dość odważnie i nigdy nie lubiłam konformistów, lizusów i kujonów. Miałam w tym wszystkim mocno wpojone granice zdrowego rozsądku i łatwość przyswajania wiedzy. Dlatego problemów z nauką i ciałem pedagogicznym nigdy nie miałam.
W dorosłym życiu moja buntownicza natura co jakiś czas daje o sobie znać. Nie lubię mieć szefów, dlatego ten etap mam za sobą. Nie lubię, jak ktoś mi mówi, co mam robić i jak żyć. Nie zjadłam wszystkich rozumów chyba jeszcze, ale muszę robić własne błędy i żyć we własnej przestrzeni życiowej. Nie jest to proste będąc jednostką społeczną ze wszystkimi przypisanymi rolami. Ale nikt nie mówił, że będzie łatwo, prawda?
2. Uwielbiam zoo, ale mam ciągle problemy z rozróżnieniem zwierząt
Jako dziecko praktycznie nie bywałam w zoo. W tym czasie dużo trenowałam i podróżowałam z zespołem tanecznym. Mieszkałam w Olsztynie, czyli mieście bez zoo. Najbliższe było w Gdańsku czy Warszawie. Inne dzieci jeździły na wycieczki do tych miast w weekendy, wakacje, wolne. A ja wtedy miałam zajęcia albo wyjazdy z zespołem.
Dlatego do teraz bardzo lubię chodzić do zoo. Tylko, że ciągle mam problemy z rozróżnieniem zwierząt i nazwami gatunków. Mój mąż już się do tego przyzwyczaił. A ostatnio też nawet mój syn. Ciągle mi pomagają z przyswajaniem nowej wiedzy.
3. Większość życia ważę tyle samo
Od szkoły średniej mam taką samą wagę ok. 52 kg i noszę rozmiar S. Jedynie w ciąży przytyłam całe 16 kg, a do tego w ostatnich dniach cellulit miałam nawet na kostkach. Po 3 miesiącach wróciłam do swojej wagi, na szczęście. Bo w niej czuję się najlepiej. I mocno tego pilnuję. Oj, mocno.
4. Miałam być polską „Posh Spice”
O tym już pisałam tutaj klik. Powtarzam się, ponieważ pasował mi ten fakt do zestawienia. Jeśli komuś nie chce się czytać, szort story szorter.
Dziwnym zbiegiem okoliczności, pod koniec lat 90-tych, dostałam propozycję bycia częścią „girls’ bandu”, wzorowanego na brytyjskich „Spice Girls”. W tamtych czasach tańczyłam jazz i współczesny, ale zupełnie nie śpiewałam, gdyż się do tego nie nadaję. Ten fakt akurat wydawał się nie być przeszkodą dla przyszłych producentów. Na wielkie szczęście wszystkich melomanów i na pewno moje, projekt się nie powiódł. „Cosmic Flowers”, bo tak miał się według jednej z propozycji nazywać zespół, nigdy nie powstał. A mi spodobała się ta dziwna nazwa. I została ze mną na dłużej.
5. Cierpię na dziwną chorobę
I zupełnie nie wiem, jak ją sklasyfikować. Polega ona na tym, że tworzę foldery na komputerze, w nieodpowiednich miejscach. Ale najbardziej osobliwe jest to, że powielam te działania regularnie, w odstępach czasu. W efekcie odkrywam, że stworzyłam folder w miejscu, w którym nie powinno go być i próbuję zrobić dokładnie to samo, za jakiś czas. Nie wiem, czy ktoś jest w stanie zrozumieć o czym tutaj piszę, bo to jest zakręcone, jak cały ten proces. Na przykładzie. Zapisuję podfolder np. „imprezy prywatne” na firmowym dysku w folderze „projekty mebli”. Zupełnie bez sensu. Za jakiś czas, miesiąc, dwa, pięć chcę stworzyć folder o dokładnie tej samej nazwie „imprezy prywatne” (bo za nic nie pamiętałam, że taki już jest) i próbuję zapisać go znowu na firmowym dysku w folderze „projekty mebli”. To musi być jakaś choroba. Ktoś ma podobnie? Może da się to jakoś wyleczyć?
6. Jestem śpiochem do potęgi
Zasypiam wszędzie. W kinie na scenach batalistycznych, po 3 kawach, o każdej porze dnia. Najbardziej nieszczęśliwa byłam w życiu wtedy, gdy do pracy jeździłam pół miasta na 7:30 rano. To był koszmar. Do dzisiaj, gdy o tym wspominam mam ciarki na plecach. I od razu ziewam.
7. Poznałam smak tequili w wieku 17 lat
Zaczęłam się właśnie zastanawiać, czy moi rodzice o tym wiedzą. Jak nie, to się dowiedzą. Lepiej późno niż później.
Będąc niepełnoletnią uczennicą szkoły średniej, po 3 klasie liceum, pojechałam na kurs językowy do niemieckiej Norymbergi. Oprócz poznawania tajników językowych, była to niezła szkoła życia. Międzynarodowe towarzystwo, powiew rozwiniętej Europy na każdym kroku. A był to początek lat 90-tych, kiedy zagraniczne wyjazdy były dla nas ciągle nowością. Dla mnie był to drugi całkowicie samodzielny wyjazd za granicę. Na całym kursie, oprócz mnie, była tylko jedna Polka.
Mieszkałam na przedmieściach miasta, u niemieckiej rodziny, pary bawarskich dziadków. Z koleżanką z Francji, w moim wieku.
Wiadomo, że główna językowo- międzynarodowa integracja odbywała się na wieczornych wyjściach i w klubach. A głównie podczas „tequila nights”, kiedy to jeden shot trunku kosztował 1 wtedy niemiecką markę. Pewnego razu, tak nam się dobrze integrowało, że z moją francuską współlokatorką nie zdążyłyśmy na ostatnie, nocne metro. I musiałyśmy czekać do pierwszego, o 6:00 rano. Jak wchodziłyśmy do domu, to bawarskie dziadki właśnie wstawali. I wtedy poznałam kilka nowych gróźb i przekleństw po niemiecku. Z tego co zrozumiałam, zarówno oni jako opiekunowie, jak i my mogłyśmy mieć sporo problemów. W końcu byłyśmy niepełnoletnie i pod wpływem. Dwa razy się zastanowię, czy w tym wieku wysłać syna na kurs językowy 😉 .
8. Miałam ospę w wieku 22 lat i była to najgorsza choroba w moim życiu
Nigdy wcześniej i później tak fatalnie się nie czułam, jak właśnie wtedy. Szczególnie dlatego, że początek ospy przypadł na zawody w aerobiku sportowym, w których uczestniczyłam jako reprezentacja uniwersytecka. Były to mistrzostwa Polski i bardzo ważna dla nas wtedy impreza, do której przygotowania trwały wiele miesięcy. Brałam udział w drużynowych i solowych zawodach. Przy czym, jedne i drugie następowały bezpośrednio po sobie. Myślałam, że po prostu umrę. Byłam tak słaba, że tylko adrenalina była w stanie mnie jakoś podtrzymać przed upadkiem na środku sceny. Tym bardziej byłam szczęśliwa, gdy wywalczyłyśmy wicemistrzostwo.
A choroba przeciągneła się na kilka tygodni i zahaczyła o sesję akademicką. Nie wiem, jak to wszystko ogarnęłam. Tylko pamiętam to fatalne samopoczucie, swędzące ciało, książki i kartki ksero rozrzucone po całym łóżku. Straszne to było. Dobrze, że na ospę choruje się tylko raz.
9. Ciągle mnie nosi
Nie jestem typem osadnika z zapuszczonymi korzeniami, przywiązanym do miejsca, tradycji, kraju. Mój patriotyzm jest umiarkowany, budzi się głównie w chwilach próby. Czuję się bardziej obywatelem świata. Choć lubię powroty do domu i rodziny. Najbardziej nieszczęśliwa jestem w momencie, kiedy nie mam planu na kolejną podróż. Wpadam wtedy w depresję i nic mnie nie cieszy. I w drugą stronę, nic nie sprawi mi tyle radości, ile wizja kolejnego wyjazdu. Gdybym miała wybierać między dobrami materialnymi i zabezpieczeniem a podróżami, to zawsze wybiorę te ostatnie. Też w sytuacjach, gdy wszystkie racjonalne przesłanki mówią co innego. Nie dla mnie są wszelkie poradniki, jak nie wydawać pieniędzy na abstrakcyjne cele, jak inwestować, oszczędzać i mieć „na czarną godzinę”. Bliżej mi do szukania rozwiązań i mobilizacji w momencie kryzysowym. Nie próbujcie tego w domu, bo nie jest to godne naśladowania. I w opozycji do współczesnych porad, jak mądrze żyć.
Kończę, bo muszę się pakować. Właściwie, to mógłby być punkt nr 10. Uwielbiam ten moment przed podróżą i reisefieber, który mam zawsze. A w dniu wyjazdu lepiej ze mną nie rozmawiać przed wyjazdem na lotnisko. Bo potrafię być bardzo niemiła. To dziwne, bo z natury jestem bardzo miłą, pogodną i uśmiechniętą osobą 😉 .